23 maja 2014

IV. Zbrodnia i kara

12 lutego, godzina 10:23
 Zakład medycyny sądowej
 Młoda patomorfolog właśnie zakładała jasno-niebieski fartuch i żółte, gumowe rękawiczki. Przez niewielkie okno w pokoju dostrzegła czarny karawan, który przywiózł kolejne zwłoki przeznaczone do sekcji. Westchnęła. Niektórzy mogli by uznać, że była stuknięta, bo rozcinała tyle trupów ani razu się przy tym nie krzywiąc. Ale prawda była taka, że nie lubiła odoru rozkładających się ciał ani widoku ludzkich wnętrzności. Po prostu po czasie się do tego przyzwyczaiła. Taki zawód. A jeśli przez wykonywanie brudnej roboty może pomóc wymiarowi sprawiedliwości w ukaraniu winnych...
- Pani McGarden, przywieziono zwłoki tej kobiety, na temat której dostała pani dziś rano raport. Oznajmił dość wysoki młodzieniec o płomiennorudych włosach, również szykujący się do zabiegu. Jego praktyki w tym zakładzie trwały od pół roku a on nadal jakoś specjalnie nie zabłysnął przed swoją przełożoną... Poprawił tylko sznury fartucha i zaczął przygotowywać narzędzia potrzebne do autopsji. Po chwili ze swojego gabinetu wyszła niebieskowłosa kobieta, która z zainteresowaniem zaczęła przyglądać się przywiezionym przed chwilą zwłokom.
- Przygotowałeś wszystko? Zapytała dźwięcznie, podciągając rękawy.
- Tak, jak zawsze.
- Nóż?
- Jest.
- Skalpel?
- Też.
- Młotek?
- Tak, jest. Odparł, znużony jej pytaniami.
- Piła? A...
- Wszystko jest gotowe! Warknął zirytowany, jednak widząc karcący wzrok przełożonej, aż przeszły go niemiłe ciarki. Sprawdzała go.
- Co my tu mamy... Mruknęła sama do siebie, wertując raport policyjny odnośnie denatki. - Kobieta, dwadzieścia dwa lata, urazy szyi i głowy, oprócz tego siniaki na nadgarstkach i w okolicy bioder...
 Szkoda dziewczyny, ładna była. Jęknął Jet, patrząc współczująco na martwe, nagie ciało blondynki. 
- Lecisz na trupie cycki? Zaśmiała się. - Zabieramy się do roboty. Mówiąc to, podeszła do zwłok i chwyciła do ręki czarny flamaster, którym zaczęła naznaczać przerywane linie. Miały za zadanie pokazywać obszar nacięć, jakie miała wykonać. Odgarnęła tłuste kosmyki włosów za jej ucho, po czym narysowała cienkie linie między małżowinami usznymi. 
- To pierwszy raz, kiedy pozwalam Ci zobaczyć jak wykonuję autopsję, nie? Spytała, odkładając mazak na metalowy stolik, po czym założyła na usta i nos białą maskę. - Jeśli zwymiotujesz, nie będę miała Ci tego za złe, to normalne. Ale to po sobie posprzątasz, żeby była jasność.
 Rudowłosy westchnął ciężko i oddalił się kawałek, by nie przeszkadzać nauczycielce.
- Słuchaj uważnie. Najpierw musimy określić, czy nie wystąpił zator powietrzny. Lekarka delikatnie otworzyła powieki martwej kobiety, po czym chwyciła między palce latarkę i zaczęła sprawdzać jej źrenice.
- Uczyłeś się o tym na studiach, mam rację? 
- Tak, mieliśmy to na zajęciach z anatomii patologicznej. Polega to na tym, że przez obecność pęcherzyków powietrza następuje zatrzymanie krążenia krwi. Gdy pęcherzyk powietrza wędruje wzdłuż tętnicy, porusza się za pomocą systemu z naczyń krwionośnych, które stopniowo stają się węższe. W pewnym momencie, zator blokuje niewielką tętnicę i odcina dopływ krwi do określonego obszaru ciała. Duży zator powietrzny w tętnicach mózgu powoduje natychmiastową utratę przytomności i często powoduje drgawki. W samym sercu, zator powietrzny w tętnicach wieńcowych może spowodować atak serca. Wyczytał wszystko z pamięci z dumą. Levy tylko pokręciła głową zdumiona.
- Pojętny z Ciebie uczeń ale samą teorią nic nie zdziałasz. Znasz objawy zatoru?
 Mężczyzna zamyślił się na chwilę.
- Rozszerzone źrenice i wysypka?
- Bingo. Niebieskowłosa uśmiechnęła się delikatnie, po czym chwyciła skalpel i tym samym postanowiła zacząć zabieg. - Jeśli nie ma zatoru, śmiało możemy zaczynać.
 Powoli lecz z precyzją chirurga zaczęła przecinać skórę zmarłej od wiru włosowego z tyłu głowy, po czym spokojnie nacięła linię prostą aż do małżowiny usznej. Gdy z rozciętej skóry od razu zaczęła lać się szkarłatna krew, chłopak dostał zawrotów głowy. Nie lubił takich widoków.
- Skoro udało nam się przeciąć powłoki miękkie... Odłożyła zakrwawione narzędzie i skinęła dłonią w stronę praktykanta, by podał jej piłę oscylacyjną. - ... Teraz musimy przepiłować sklepienie czaszki tak, by nie uszkodzić opony twardej.
Gdy Levy McGarden uruchomiła piłę, jego uszy zaatakował nieprzyjemny dźwięk ocierającego się o siebie metalu. Obserwował, jak powoli i dokładnie przykłada obracające się ostrze do czaszki i zaczyna przepiłowywać kość, nie wytrzymał i wybiegł do ubikacji zwymiotować całość swojego śniadania.
...
 Powoli dochodził do siebie. Klęczał nad sedesem i oddychał ciężko, a z jego ust ciurkiem napinały się nici śliny. Dobrze wiedział, na co się pisze, wybierając zawód na przyszłość. Tylko szkoda, że wcześniej nie poznał go od tej ''cięższej'' strony. W końcu wstał na równe nogi, przetarł wilgotne usta wierzchem dłoni i nacisnął spłuczkę od sedesu, spłukując resztki swojego śniadania. Ponownie założył na twarz białą maskę i ruszył wzdłuż kostnicy aż do samego końca sali, stojąc przed pomieszczeniem autopsji. Chwycił srebrną gałkę od drzwi i na moment się zawahał. Czy na pewno chce tam wracać? Może jednak powinien sobie odpuścić ten cały obrzydliwy teatrzyk i wybrać jakiś mniej obrzydliwy zawód? Nagle uderzył się w twarz za te myśli. Nie po to siedział tyle lat przy tych jebanych książkach by teraz się wycofać z powodu jakiś głupich flaków! Poza tym... chciał pokazać przełożonej, że nie jest słaby. Że da radę. I miał nadzieję, że tym sposobem jakoś zaskarbi sobie sympatię niebieskowłosej...
Gdy w końcu przekręcił gałkę i otworzył drzwi, zobaczył jak szefowa wyciąga z rozciętej czaszki zakrwawiony, mięsisty mózg ofiary i poczuł, że zakręciło mu się w głowie, jednak wszedł do środka i bacznie obserwował jej poczynania. Ostrożnie włożyła organ do pojemnika wypełnionego formaliną i szczelnie zamknęła. Chłopak pilnie przyglądał się, jak kobieta pobiera próbkę z płynów mózgowo-rdzeniowych, by następnie wysłać je do analizy. Po części był pod wrażeniem postawy i umiejętności przełożonej. By mieć na tyle odwagi i być tak odpornym na widok ludzkich wnętrzności, musiałby siedzieć w tym fachu przez całe lata. A ona taka młoda i już wyspecjalizowała się w tym zawodzie...
- Sarusuke. Zważ to. Mruknęła, podając mężczyźnie szklane naczynie.
- Jet! Jestem JET! Zirytował się, jednak po chwili niechętnie złapał słój i z obrzydzeniem położył jeszcze ciepły organ na stalowej wadze. Posłusznie zbadał jego wagę, po czym nabazgrał coś na białej kartce. Gdy ponownie włożył mózg do słoja i odwrócił się w stronę kobiety, oczy omal nie wyleciały mu z orbit. Jak gdyby nigdy nic badała wnętrze czaszki zmarłej, beztrosko kręcąc tyłkiem przy piosence Rick'a James'a ''Ghetto Life'' puszczaną w radiu. Nie mógł uwierzyć w to co widział...
- To ja może pójdę... gdzieś tam i... będę robił... coś tam... 
- Ale ominie Cię najlepsza część! Jęknęła niezadowolona, odwracając się w jego stronę z zakrwawionym skalpelem w dłoni. Na ten widok aż zaśmiał się nerwowo.
- Mogę wiedzieć jaka? Aż bał się zapytać.
- Rozcinanie jamy brzusznej.
- To ja idę.




Kilka godzin później
 Niebo powoli przybierało rdzawego koloru, osłaniając się gromadą postrzępionych, białych chmur. Szkarłatnowłosa kobieta szła kamienną uliczką ubrana w białą koszulę oraz nałożoną na to czarną, rozpięta kamizelką oraz w czarną spódniczkę. Co chwila poprawiała spadające jej z nosa okulary a stukot jej obcasów roznosił się po całej okolicy. Gorączkowo ściskała uchwyt czarnej, skórzanej teczki w prawej dłoni, jakby bała się, że ktoś zaraz będzie miał ją jej ukraść. Oddychała ciężko a z jej czoła skapywały przezroczyste krople potu, które kończyły swą wędrówkę rozpryskując się o chodnik lub wsiąkając w materiał jej kamizelki. Przepychała się przez tłum ludzi, którzy najwyraźniej nie byli z tego powodu specjalnie zadowoleni. Westchnęła. Już i tak jest spóźniona a jeśli Levy już skończyła swoją robotę...? Gdy ujrzała przed sobą budynek z ciemnej cegły, którego drzwi wykonane były z najlepszej jakości stali, odetchnęła z ulgą. Stanęła przez frontowym wejściem i zadzwoniła na dzwonek.
- Kto tam? Zza drzwi wyłonił się ogromny goryl w garniturze, mierząc spojrzeniem nowo przybyłą od stóp do głów.
- Erza Scarlet, prokurator sądowy. Odparła niedbale, olewając resztę pytań ochroniarza, po czym szybko go obezwładniła i wbiegła do środka, zapominając o nieprzytomnym mężczyźnie. Nagle zwolniła i poczuła przeraźliwe zimno. Kostnica... Rozejrzała się. Dziesiątki metalicznych szuflad na ścianie, w których spoczywały zwłoki martwych ludzi. Zakurzona i lepiąca się podłoga, która od dawna nie witała się z mopem. A do tego ten ogłupiający, biały kolor ścian. Martwa atmosfera tego pomieszczenia aż uderzała w nią w całą swoją siłą... Lecz kobieta szła prosto przed siebie, wprost do sali autopsji. Doskonale znała to miejsce, była tu nie raz i nie raz też była obecna przy rozcinaniu zwłok. Że też dzisiaj musiała się spóźnić! Cholerna taksówka, akurat gdy wjechali na jakieś zadupie nagle silnik się wyłączył i nie chciał odpalić. A kierowca kazał jeszcze sobie za wszystko zapłacić... Wściekła weszła do sali, jednak zdziwiła się, widząc w niej jedynie zamiatającego podłogę Jet'a, który mamrocząc coś pod nosem, narzekał na swoją robotę.
- Gdzie jest doktor McGarden? Zapytała, poprawiając okulary na nosie.
- Na zapleczu. Odmruknął coś i szmatą do podłogi zaczął wycierać zakrzepniętą krew z jasnej posadzki.
 Szkarłatnowłosa bez słowa udała się we wskazane miejsce a gdy tylko odsłoniła zasłonę oddzielającą korytarzyk od magazynu, zakrztusiła się dymem nikotynowym.
- Ile razy Ci mówiłam, żebyś nie jarała w prosektorium?!
- O Erza, spóźniłaś się. Zmieniła temat. - Nie bój boja, nie stałam z robotą, dokonałam sekcji bez Ciebie.
- Levy... Ton kobiety ze spokojnego i delikatnego, nagle stał się aż nazbyt poważny. - Któregoś dnia podkabluję Cię za dokonywanie autopsji bez nadzoru prokuratora. To już nie pierwszy raz!
- A który to już raz spóźniłaś się o kilka godzin? Docięła koleżance, po czym zaciągnęła się szarawym dymem. - Nie ważne, w każdym razie mam dla Ciebie coś interesującego. 
Niebieskowłosa podała Scarlet zapiski z sekcji i dogasiła papierosa w szklanej popielniczce. Gdy prokurator zaczęła wertować notatnik, natrafiła na bardzo interesujący szczegół.
- ,,Prawdopodobnie ofiara została podtruta kompotem''... Co to za brednie?!
Levy zaśmiała się pod nosem, zakładając noga na nogę. Erza nie rozumiała, co w tym zabawnego.
- ,,Kompot'' to potoczna nazwa polskiej heroiny, to substancja odurzająca i silnie trująca, pochodząca z Polski. Słyszałam o tym od jednego kolegi po fachu. Został wynaleziony niedawno, przez polskich studentów z Gdańska. Otrzymuje się go poprzez chemiczną obróbkę słomy makowej. To gówno ma w sobie tyle substancji trujących, że aż dziw bierze, że jacyś idioci są w stanie to brać. 
- To znaczy? Szkarłatnowłosa uniosła jedną brew w górę.
- Oprócz heroiny, zanieczyszczenia pochodzące ze środków chemicznych użytych do produkcji: amoniak, aceton lub inne rozpuszczalniki, ocet, zanieczyszczenia żywicami syntetycznymi... Wymieniała dalej. - Ale pewność co do moich przypuszczeń będę miała dopiero po wynikach z analizy krwi. 
 Levy rozpuściła swoje niebieskie loczki, które wolno opadły na jej drobne ramiona i westchnęła cicho.
- Ale nie to jest najgorsze. Szkoda mi tej dziewczyny. 
 Erza uważnie zagłębiała się w treść przedstawionych jej wyników. Po chwili opadła ciężko na krzesło obok i zdjęła swoje okulary, które położyła na stoliku. Dopuścić się takiego bestialstwa...
- Miała siniaki na nadgarstkach, biodrach i udach oraz zadrapania na twarzy. Wskazuje to na to, że walczyła ze sprawcą, jednak i tak doszło do aktu gwałtu. Myślałam, że w jej pochwie znajdę resztki nasienia naszego zwyrodnialca, jednak odstęp czasu od gwałtu do momentu znalezienia ciała był widocznie zbyt duży. Jednak zdołałam zdjąć spod paznokci ofiary naskórek, który być może pomoże znaleźć sprawcę. Ale jedno mnie zastanawia. Przyczyną śmierci wcale nie było zadzierzgnięcie. 
- Co masz na myśli?
- Ofiara nie zginęła od uduszenia. McGarden wstała i schowała dłonie do kieszenie fartucha lekarskiego, po czym wlepiła wzrok w obszar za oknem. - Dobrze wiesz, że postrzały różnicuje się pomiędzy samobójstwem, zabójstwem i wypadkiem. Podczas oględzin w jej karku znalazłam dziurę wylotową wielkości 11 milimetrów. Strzał z bliska poprzez usta jest szczególną cechą postrzału samobójczego. Wtedy tor lotu pocisku skierowany jest ku górze i uszkodzeniu ulega podniebienie miękkie, a na jego powierzchni widoczne jest osmalenie. Jednak gdy tor lotu kuli jest poziomy, dochodzi do uszkodzenia grzbietowej powierzchni języka. W tym przypadku, kanał postrzałowy ma przebieg pozaczaszkowy. Co więcej, na lewej ręce znalazłam ślady osmalenia i rozprysków krwi. Wiesz, co chcę przez to powiedzieć?
- Ofiara popełniła samobójstwo?
- W rzeczy samej, przynajmniej tak mi się zdaje. 
- Więc przyczyną śmierci było wykrwawienie.
- Nie całkiem. Sprostowała kobieta. - Wprowadzenie lufy broni do ust a następnie ich zamknięcie, skutkuje wytworzeniem się w jamie ustnej wysokiego ciśnienia gazów. Powoduje to rozległe rozdarcia błony śluzowej jamy ustnej oraz czerwieni wargowych. Przyczyną zgonu było uszkodzenie rdzenia kręgowego w górnym odcinku szyjnym oraz języka i tkanek jamy ustnej, po czym nastąpiło natychmiastowe zachłyśnięcie krwią. 
 Kątem oka zauważyła zdziwioną minę Scarlet. Westchnęła ciężko. W jakim ona społeczeństwie żyje...
- Innymi słowy, wsadziła sobie lufę do gęby i się zastrzeliła. Przekręciła oczami.
- Czyli mamy do czynienia z samobójstwem... Jednak nie gra mi tu coś. Mówiłaś, że została zgwałcona, tak? Może nie potrafiła znieść poczucia winy i zakończyła swoje życie w taki sposób...
- Jest jeszcze coś. Przerwała jej wywody i wyciągnęła z paczuszki papierosa, po czym nacisnęła zapalniczkę i odpaliła go od jej ognia. - Gdy człowiek umiera, rozluźniają się mięśnie gładkie a przy tym zwieracze, pozwalające utrzymać mocz. Pies pogrzebany jest w tym, że badając pęcherz i nerki ofiary, nie stwierdziłam obecności moczu. Ale to nie przez jego popuszczenie w chwili śmierci, tylko w wyniku odwodnienia. 
- Czyli, że przez dłuższy czas była przetrzymywana wbrew woli, odwodniła się, następnie została zgwałcona a nie mogąc tego wytrzymać, jakimś sposobem zdobyła broń i się zastrzeliła?
- Nie ja tu jestem detektywem. Mruknęła pod nosem i wypuściła z ust szarawy dymek.
- To wszystko nie trzyma się kupy.
- Że w sensie? Teraz to McGarden spojrzała na przyjaciółkę z ciekawością wymalowaną na twarzy.
- Skoro miała broń... dlaczego nie zastrzeliła oprawcy i nie uciekła? Dlaczego postanowiła sama odebrać sobie życie? I skoro przyczyną śmierci nie było zadzierzgnięcie, to skąd te ślady na szyi? I skąd w Fiore taki świeży ''wynalazek'' z Polski? Zbyt dużo pytań, za mało odpowiedzi. Chyba będę musiała skontaktować się z Makarovem...
 Levy poklepała jedynie zmartwioną przyjaciółkę po ramieniu i zdjęła z siebie zakrwawiony fartuch. Niedbale złożyła go na pół i skierowała się w stronę wyjścia, by zanieść go do pralni.
- Jutro rano dostarczę raport z autopsji do twojego gabinetu.
 Gdy młoda patomorfolog wyszła, Scarlet została zupełnie sama a jej jedynym towarzyszem była wokół panująca cisza. Przez dobrą chwilę siedziała na zapleczu w samotności, z tysiącem niepoukładanych myśli w głowie.


Godzina 18.26
Wschodnia dzielnica Magnolii
 Pierwsze burzowe chmury zebrały się nad miastem, tworząc ciemną kopułę zasłaniającą gwiazdy. Już było zimno, a miało jeszcze bardziej się ochłodzić. Lisanna potarła o siebie zziębnięte dłonie i zaczęła na nie chuchać, przez co z jej ust wydobywała się biała mgiełka powietrza. Mróz nieprzyjemnie szczypał czerwone policzki. Z lekkim podenerwowaniem rozglądała się po bokach, jakby bała się, że zaraz ktoś wyskoczy do niej z nożem. Jednak miała ku temu powody. Każdy wiedział, że Wschodnia Dzielnica jest prawdziwym uosobieniem nędzy i biedy. Prawie na każdym kroku spotykała kogoś z poobijaną i zakrwawioną twarzą, wszędzie walały się śmieci i niedopałki papierosów a zniszczone budynki i slumsy tylko piętnowały rosnące w niej uczucie niepokoju. Zasłaniając twarz ciemnym szalikiem, stanęła przed drzwiami baru ''Wild animal'' i tępo wpatrywała się w kolorowy neon z nazwą lokalu, którego litery ''d'' i ''a'' co chwila gasły i się zapalały, wypuszczając przy tym nieco iskier. Potrząsnęła kilka razy głową na opamiętanie i pchnęła drzwi okolicznego przybytku rozpusty. W oczy od razu rzucił jej się stary stół bilardowy, przy którym stali mężczyźni z kolorowymi, postawionymi na żelu włosami i w czarnych, skórzanych kurtkach nabitymi ćwiekami. Obok nich pałętały się krótko ścięte kobiety, z licznym piercingiem na twarzach, w samych biustonoszach i spodenkach udekorowanymi złotymi ćwiekami. Po drugiej stronie pomieszczenia siedzieli nieco otyli panowie w różnobarwnych szalikach, którzy oglądali mecz na niewielkim telewizorze powieszonym na ścianie. Zaś naprzeciw niej dojrzała kilka prawie nagich kobiet, kokieteryjnie wijących się wokół metalowych rur. Rockowa piosenka lecąca w tle zagłuszana była przez odgłosy obijającego się o siebie szkła i głośnych rozmów klientów baru. A nad wszystkimi wolno kręcił się stary wiatrak... Gdy przekroczyła próg lokalu, na raz jakby każdy oderwał się od swoich poprzednich czynności i wlepiał w nią wrogie spojrzenie. Niemal czuła jak wszyscy pożerają ją wzrokiem. Nieco speszona lecz zdeterminowana podeszła do baru i usiadła na wysokim krześle, czekając aż barman zaszczyci ją swoją uwagą. Znudzona czekaniem, odchrząknęła kilka razy, lecz zauważyła, że nie przynosiło to większych rezultatów.
- Przepraszam! Nieco podniosła głos i spojrzała na podrywającego młode nastolatki mężczyznę, który z niechęcią oderwał się od flirtowania, po czym podszedł do białowłosej z wyrzutem w oczach.
- Czego. Warknął tak nieprzyjaźnie, że kobietę aż przeszły ciarki po plecach.
- Szukam informacji. 
- To tu ich nie znajdziesz. Po chwili zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów i za pewne odszedłby, gdyby Strauss nie zdjęła z siebie kurtki i nie ukazała mu swojego lekko opalonego dekoltu.
- Słucham, cukiereczku. Kiedy usłyszała jego zalotny ton, o mało co nie zwymiotowała na lepiący się od piwa blat.
- Interesuje mnie pewna osoba. A ty za pewne możesz mi pomóc.
- No więc, słucham, kogo szukasz? Zaczął wycierać mokry kufel po piwie, z zainteresowaniem przyglądając się krągłym atutom białowłosej.
- Yuka Suzuki. Mówi Ci to coś? Ledwo wypowiedziała nazwisko denata a barman położył naczynie pod blatem i kładąc ścierkę na ramieniu, odszedł bez słowa.
- Ej, czekaj no! Co się stało?
Po chwili mężczyzna wrócił się i położył dłonie na blacie, przysuwając się do kobiety.
- Słuchaj, mała. Lepiej stąd spadaj, jeśli nie szukasz kłopotów.
- Nie rozumiesz. Pokręciła głową rozbawiona. - Szukam go, bo chcę kupić to i owo.
 Barman zamyślił się.
- Zaczekaj tu. 
 Blondyn wyszedł zza lady i wyszedł z sali bocznymi drzwiami. Lisanna korzystając z okazji zakradła się tuż obok nich. Upewniając się, że w pobliżu nikogo nie ma, weszła niepewnie do środka i szła przed siebie korytarzem. Gdy usłyszała trzask zamka drzwi, schowała się za pobliską szafą i nasłuchiwała. Dostrzegając barmana wychodzącego z drugiego pomieszczenia, wychyliła się nieco a kiedy wszedł do baru, już pewniej opuściła swoją kryjówkę i cicho nacisnęła klamkę drzwi.
- Ciekawe ile ta ćpunka weźmie płytek... Mruknął pod nosem niebieskowłosy, ważąc na przenośnej wadze biały proszek położony na sreberku.
- Weźmie ile trzeba, jeśli zaczniesz gadać.
 Suzuki słysząc kobiecy głos aż wzdrygnął się przestraszony, po czym odwrócił w stronę Strauss a gały omal nie wyleciały mu z orbit.
- L-Lisanna...? Zszokował się. - Co ty tu robisz?
- A nic, chciałam Cię odwiedzić. Uśmiechnęła się. - I mam interes.
 Yuka popatrzył na nią przez chwilę z nietęgą miną, jednak po chwili potrząsnął głową i zmierzył gościa spojrzeniem z góry na dół. Kto by pomyślał, że kiedyś ta niska, drobna dziewczyna stanie się taką zmysłową kobietą. Nawet po tylu latach, kiedy to Strauss była jego szkolną miłością, nie przestała go pociągać.
- Jesteś oczami i uszami całego miasta. Pewnie słyszałeś o strzelaninie w ''Paradise''. 
- No może i słyszałem ale co z tego? 
- No właśnie o to mi chodzi. Potrzebuję informacji. 
 Mógłby jej powiedzieć wszystko co wiedział, przecież była jego przyjaciółką z dawnych lat. Jednak z drugiej strony wpadł na tak szatański pomysł, że aż zadziwił samego siebie. W końcu musiał się jakoś ''odwdzięczyć'' za zawód jaki doznał z jej strony w czasach szkolnych. Uśmiechnął się wrednie.
- To będzie kosztować. 
- Naturalnie. Znam Cię nie od dziś. Mruknęła. - Ile chcesz?
 Suzuki powoli wstał i podszedł do dziewczyny, ujmując jej policzek w swoją ciepłą dłoń. Gdy poczuł jak białowłosa delikatnie zadrżała pod wpływem jego dotyku, uśmiechnął się zadziornie i oblizał lubieżnie górną wargę ust. Palcami powoli przesunął do jej karku i delikatnie zaczął wsuwać koniuszki palców pod koszulę kobiety.
- Kochana, nie liczy się ''ile chcę'' a ''czego chcę''. Szepnął jej do ucha.
 Lisanna głośno przełknęła ślinę w gardle. Doskonale wiedziała, na czym mu zależało. Chwilę się wahała ale jeśli miało by to pomóc w znalezieniu Natsu...
- Dobrze. Zgadzam się. Ale nie tutaj.
 Yuka uśmiechnął się sam do siebie.
- Jak sobie życzysz...
...
 Po kilkunastu minutach znaleźli się w recepcji taniego, podrzędnego motelu. Kremowe ściany w kolorze ecru w miarę dobrze komponowały się z podłogą, wyłożoną ciemnymi deskami. Kryształowy żyrandol choć słabo oświetlał pomieszczenie, to dzięki niemu dobrze mogła dostrzec podstarzałą, otyłą recepcjonistkę, której imię zdołała wyczytać ze srebrnej plakietki na piersi - Hilda. Gdy podeszli do lady, kobieta nie odrywając wzroku od czytanej gazety, podała im klucze do jednoosobowego pokoju, o numerze 17.
- Dziewięćdziesiąt klejnotów. Powiedziała niskim barytonem, co było nienaturalne wręcz dla kobiety.
- Zdzierstwo... Mruknął Suzuki, jednak zapłacił żądaną kwotę i zadowolony trzymając przyjaciółkę za ramię, wszedł na schody, nie mogąc doczekać się upojnego wieczoru spędzonego u boku młodej Strauss. Natomiast Lisannie wcale nie było tak wesoło jak mężczyźnie. Sama nie wierzyła w to, że zgodziła się tak poniżyć, jednak przypominając sobie w myślach obraz osoby dla której to robi, dodawało jej to otuchy. Natsu. Jej światełko w tunelu. Promyk nadziei na lepszy dzień. Ktoś, przy komu jej serce biło na nowo...
- Gotowa? Zapytał dźwięcznie podekscytowany niebieskowłosy. Gdy kiwnęła głową, Yuka otworzył drzwi apartamentu na całą szerokość i z impetem wbił się do środka. Nim dziewczyna zdążyła zdjąć buty, mężczyzna już siedział na łóżku w samych bokserkach, zachęcając kobietę dłonią. Zmierzyła go spojrzeniem i uniosła jedną brew górę, widząc jego blady, trochę obwisły przez warstwę tłuszczu tors. Chciała ryknąć śmiechem, lecz musiała się hamować, bynajmniej dopóki nie zdobędzie tego, po co tu przyszła.
- Czy mógłbyś... się odwrócić? Trochę się wstydzę... Jęknęła białowłosa, a jej policzki przyozdobiły dwa dorodne rumieńce.
- Przecież nie masz czego. Sprostował, jednak widząc jej błagalny wzrok, odpuścił i wykonał prośbę. - Wstydliwa jesteś, co? Ale to tylko dodaje Ci uroku...
 Korzystając z okazji, Strauss chwyciła mężczyznę za długi warkocz i siłą zepchnęła go z łóżka. Nawet nie zdążył zapytać co się dzieje, gdyż dziewczyna otworzyła okno na oścież i omal go przez nie nie wypchnęła
- Co ty kurwa odpierdalasz?! Ryknął mężczyzna, przerażony widokiem mokrego, dziurawego asfaltu i przejeżdżającym po nim samochodów.
- Gadaj co wiesz na temat zniknięcia Natsu! 
- A pierdol się! Nic Ci nie powiem!
 Gdy białowłosa złapała go za głowę i przechyliła jeszcze bardziej w stronę ulicy, zrozumiał, że jest całkowicie poważna.
- Zastanów się i odpowiedz raz jeszcze.
 Kiedy mężczyzna nie spełnił jej żądań, chwyciła go w kolanie, wypychając resztę ciała przez okno.
- Kurwa! Puść mnie, błagam! Wszystko powiem ale wciągnij mnie do środka, kurwa mać!!!
- Tak lepiej. Mruknęła zadowolona, po czym wciągnęła Yukę z powrotem do środka, rzucając nim o łóżko. Przysunęła stojące nieopodal krzesło bliżej niego i założyła noga nogę, oczekując obiecanych przez Suzukę informacji.
- Z góry Ci zaznaczam, że nie wiem za dużo. Warknął pod nosem od niechcenia. Spojrzał na Strauss i o mały włos nie spadłby z posłania. Gdyby wzrok mógłby zabijać, już dawno leżałby tam martwy.
- Gadaj co wiesz. Jeśli uznam, że kłamiesz albo nie mówisz wszystkiego, przywitasz się z chodnikiem.
- Wiem tyle, że wtedy w ''Paradise'', Dragneel wplątał się w strzelaninę z mafią Szablozębnych. Potem miał pożar na chacie i ostatni raz widziano go z taką blondyneczką z dużymi cyckami. Nie znam jej, ale widać było, że jest nie tutejsza. Pochodzi chyba z Europy. Tyle. Zadowolona? 
Lisanna przyglądała mu się przez chwilę, lecz zaraz westchnęła i odgarnęła kosmyk swoich włosów za ucho.
- Powiedzmy. Dzięki. Mruknęła i wstała z zamiarem wyjścia, lecz widząc, jak Suzuki sięga po swoje jeansy, podbiegła jeszcze do niego i zgarnęła jego ubrania, po czym wyrzuciła je przez okno na ulicę.
- A to kara za zaciągnięcie mnie tutaj, cwaniaczku. 
 I wyszła z pokoju motelowego zadowolona sama z siebie, zostawiając wyglądającego za swoimi rzeczami mężczyznę. Yuka jęczał żałośnie, widząc jak samochody przejeżdżają po jego ulubionej koszuli.


 Natsu ocknął się z krzykiem. Rozejrzał się - ciasna komórka, wyposażona jedynie w niewielkie okienko pod samym sufitem, solidne stalowe drzwi. Suchy bochenek chleba i miska z wodą...
 Poruszył się nieco i poczuł rwanie w okolicach nadgarstka. No tak, przecież przywiązali go do ściany grubym sznurem. Przypomniał sobie ostatnią noc. Paznokcie miał połamane od drapania w ścianę, pod kolanami piekły go otarcia powstałe od szerokich pasów, którymi go skrępowano. Plecy wysmagane skórzanymi pasami krwawiły i paliły, gdy się ruszał, sińce na rękach i nogach nieznośnie pulsowały. Po omacku szukał śladów złamań. Nos, dwa żebra, żuchwa... I tak miał szczęście. Mogło być o wiele gorzej, przecież znał ich metody nauczania zdrajców... 
- Natsu... Mruknął Dobengal, siedzący pod ścianą naprzeciw. Wiedząc, w jakim jest stanie, nawet na niego nie spojrzał. - Dlaczego nie pójdziesz na ugodę? Być może nie będą się nad tobą aż tak znęcać a i może skończyć się tylko na Tobie.
 Dragneel prychnął pod nosem.
- W zamian mam wyśpiewać wam miejsce pobytu i dokładny opis ochrony Stinga? Zapomnij. Wsadźcie sobie tą waszą litość w dupę. 
 Szatyn westchnął jedynie w odpowiedzi i wbił wzrok w sufit. Dlaczego ten debil był taki uparty? Nie dostrzegał, że starał się mu pomóc? Osobiście nie żywił do niego urazy. Zrobił, co uważał za słuszne. Nie obwiniał go za to. Ale nie wszyscy byli tak wyrozumiali. Dopuścił się zdrady. Siedział w gównie po uszy. Nie mieli miejsca na skrupuły.
 Po chwili niezręczną ciszę przerwał odgłos ciężkich kropel deszczu rozpryskujących się na wilgotnej już ziemi.
- O czym w życiu trzeba pamiętać? Spytał Dobengal, wyciągając z kieszeni paczkę czerwonych Marlboro. Otworzył pudełko i wyjął z niego papierosa, którego odpalił od rozjaśniającego pomieszczenie ognia ozdabianej zapalniczki. Natsu zacisnął zęby, czując dym nikotynowy, którego tak w tamtej chwili pragnął. Jednak zdziwiło go pytanie mafiozy. Zastanowił się chwilę i przymknął powieki.
- O przyjaźni. O rodzicach. Wierze. Szacunku. O marzeniach. O tych, których nie ma już z nami. Celach i priorytetach. Walce po kres. Otworzył oczy. - Dlaczego pytasz?
 Brązowowłosy zaciągnął się szarawym dymem z nikłym uśmieszkiem.
- Bo mało kto pamięta o podstawowych zasadach, a pamięć to rzecz święta. Nasz świat stale pędzi do przodu a ludzie tracą rozum. Pamiętaj, Natsu. Nawet najsilniejszy czasem musi klęknąć. Ty klęczysz wewnątrz. Pamiętaj, nie ważne jak upadasz, ważne jak wstajesz. Zresztą, wybór należy do Ciebie. Co z tym zrobisz, sam wiesz najlepiej. 
 Źrenice Dragneel'a rozszerzyły się nienaturalnie. Jego ciało w jednej chwili zdrętwiało. Nie spodziewał się usłyszeć od niego takich słów. Po chwili zauważył go nad sobą. Przymrużył powieki, przygotowując się na przyjęcie ciosu. Lecz ku jego zdziwieniu, mężczyzna uklęknął obok niego i wepchnął mu papierosa do ust.
- Co ty...?!
- Zamknij się. Od kilku dni chciało Ci się zajarać, nie? Zapalił koniec fajki więźnia i wstał na równe nogi. Schował pozłacane zippo do kieszeni jeans'ów i rzucając peta na podłogę, dogasił go butem. Odwrócił się do Natsu plecami i ruszył w kierunku stalowych drzwi.
- Dobengal. Mruknął jeszcze Natsu z fajką w ustach. - Dzięki.
 Wyszedł, zostawiając różowowłosego samemu sobie. Gdy zamknął za sobą ciężkie drzwi, kąciki jego ust lekko drgnęły. Pamięć to rzecz święta... Przeszło mu przez myśl, kiedy poprawiał pustą kaburę przypiętą do paska spodni.



13 lutego, godzina 12:56
  miasto Oshibana
 Przeraźliwe zimno, które dawało się wszystkim we znaki, powoli zaczynało ustępować. Słońce powoli zaczęło zbliżać się do widniejących na horyzoncie gór. Czarna limuzyna podjechała do bramy wielkiej posiadłości, na której mieściła się piękna i olbrzymia jak na tamtejsze standardy willa. Jeden z dwóch stojących przy bramie ochroniarzy podszedł do samochodu, a siedzący wygodnie na tylnym siedzeniu, podstarzały mężczyzna z poważną miną podał mu jakiś papier. Ochroniarz skinął lekko głową, po czym otworzył bramę a samochód wjechał na teren posiadłości, po czym osiłek ponownie ją zamknął. Limuzyna zaparkowała na specjalnie wyznaczonym dla niej miejscu na parkingu. Kierowca pospiesznie wysiadł i otworzył tylne drzwiczki, by siwy lecz dobrze zbudowany człowiek o nazwisku Jiemma, mógł spokojnie wysiąść z auta. Skinął ręką na dwóch goryli stojących obok, po czym pewnym krokiem ruszył w stronę willi, a jego obstawa bacznie obserwowała otoczenie.
 W środku unosił się lekko drażniący zapach dobrych cygar i domowej roboty wina. Wszyscy zebrani, ubrani byli w wytworne eleganckie garnitury, na pierwszy rzut oka widać było, że to zamożni ludzie. Pili szkarłatne wino z pięknych, kryształowych kieliszków a wokół czas umilała klasyczna muzyka, która najwyraźniej przypadła do gustu gościom. Do Jiemmy podszedł chuderlawy lokaj, który witając go lekkim ukłonem, zaczął prowadzić nowo przybyłego przez szerokie korytarze. Gdy się zatrzymał, wskazał na ogromne, dębowe drzwi i zwrócił się do mężczyzny.
Wszyscy już na pana czekają. Oznajmił uprzejmym tonem, po czym skierował wzrok na dwójkę ochroniarzy. - Panowie, z całym szacunkiem, ale nie ma potrzeby byście towarzyszyli panu Jiemmie przez cały czas. W tym miejscu nic mu nie grozi, zapewniam was. Dla umilenia czasu, proponuję panom barek po drugiej stronie, jest cały do waszej dyspozycji. 
 Goryle popatrzyli pytająco na swojego szefa. 
Róbcie co mówi. Rozkazał im, po czym skinął ręką, by odeszli.
 Zaraz po tym, drzwi otworzyły się a mężczyzna prowadzony przez lokaja, wszedł do środka, gdzie ujrzał równie elegancko ubranych sześciu ludzi, którzy siedzieli wygodnie przy wielkim stole. W tych czasach, wiadome było, że tacy ludzie to tak zwani ''ludzie honoru''. Nikt nie odważył się nawet oskarżać ich o jakiekolwiek nielegalne rzeczy, chociaż każdy wiedział, że to właśnie one były źródłem ich dochodu. Gdy tylko podszedł do stołu, od razu przywitał go dość wysoki, nie najgorzej zbudowany mężczyzna o ciemnej karnacji w białym garniturze. 
Jiemma, ty stary byku, witaj, ile to już lat? Zapytał przyjaznym tonem, po czym zaraz klepnął go po ramieniu.
Witaj, don Brain. Co jest powodem, że zwołał pan tak nagle to spotkanie?
- Chciałem spotkać się ze starymi przyjaciółmi. Zaśmiał się, lecz po chwili dodał nieco poważniej. - Jest też pewna poważna sprawa, o której chciałem porozmawiać, ale to później. Rozgość się.
 Szef Szablozębnych podszedł do swojego wyznaczonego miejsca przy stole, po czym przywitał się z obecnymi i rozsiadł się wygodnie. Wyjął z pozłacanego pudełka długie, pachnące cygaro. Nacisnął zapalniczkę i wypuścił z ust szarawy dym. Rozejrzał się. Nic dziwnego, że każdy miał tutaj przypisane miejsca. Spotkania donów różnych mafii odbywały się tutaj regularnie, więc każdy znał całą posiadłość na wylot. Po chwili do jasnowłosego podszedł lokaj, który kładąc sobie butelkę na ramieniu, nalał gościowi półwytrawnego wina do szklanki. Obszedł wszystkie siedzące przy stole osobistości, częstując ich winem i cygarami, po czym wyszedł. Nikt poza wielką siódemką, nie mógł przebywać w sali podczas obrad, które właśnie się zaczęły. A ową siódemkę tworzyli potężni szefowie największych rodzin mafijnych, działających w Fiore. To od nich zależało życie wielu obywateli państwa, mieli władzę, wpływy i pieniądze. Jako pierwszy wstał i przemówił Don Brain, czyli szef wszystkich szefów.
Panowie, jak już zapewne wszyscy zdążyliście zauważyć, nie ma dziś między nami naszego przyjaciela, pana Alejandro Porli. Ogromnie jest mi przykro z tego powodu, lecz został on brutalnie zamordowany z rozkazu rodziny Eisenwald. Oczywiście, Erigorowi nie ujdzie to płazem, ale vendettą zajmę się później wraz z obecnym dziś... Wskazał mężczyznę z bordowymi włosami, właśnie palącego leniwie długie cygaro. - Donem Jose Porlą. W związku ze śmiercią brata, pan Porle chciałby przejąć bar ''Love & Lucky'', znajdujący się w mieście Acalypha. 
 Jiemma zmarszczył nieco czoło i upił łyka szkarłatnego trunku ze szklanki. ''Love & Lucky'' było pod jego kontrolą. W jednej chwili zorientował się do czego zmierza ta konwersacja. Nie odda terenu. Nie chodziło już o same zyski, lecz o honor, który by stracił, oddając mu JEGO bar. 
- Nie ma takiej możliwości. Miałem umowę z Alejandro, czyż nie, Donie Brain?
- Panie Jiemma. Powiedział błagalnie Jose. - Zapłacę ile trzeba, pieniądze nie grają roli. Chodzi mi tylko o samą nieruchomość, to rodzinna pamiątka, mam do niej duży sentyment.
- Nie. Uciął szef Szablozębnych. - Teren należy do mnie i tak zostanie. 
- Ależ Jiemma... Zaczął przyjaznym tonem Porle. - Co Ci zależy na tak mało wartościowym terenie? Przecież nie przynosi on dużych zysków a dla mnie ma duże znaczenie ze względu na mojego świętej pamięci brata.
 Białowłosy uderzył pięścią w stół. Z mimiki jego twarzy, można było wyczytać, że rozzłościły go słowa Porli. Po pierwsze, jakiś byle wypierdek, który wskoczył do Cosa Nostry na miejsce brata nie będzie do niego mówił po imieniu. Po drugie, nie odda swoich terenów, co już raz zaznaczył, a jego decyzje są nie do podważenia. Po trzecie, nienawidził jak ktoś patrzył na niego z wyższością, jak ten chłystek w tamtym momencie.
- Posłuchaj mnie, bo nie będę się powtarzał. NIE, znaczy NIE. I nawet nie ma mowy o zmianie zdania. Koniec tematu.
 Tym razem to don Porla się wściekł. Oparł się dłońmi o stół, pochylił się w stronę Jiemmy i warknął:
- To ty mnie posłuchaj, stary pierdzielu. Chcę te tereny i będę je miał. Bar od zawsze należał do mojej rodziny i dalej tak będzie. Czy Ci się to podoba czy nie!
Brain patrzył na to trochę z rozbawieniem a trochę ze strachem. Z jednej strony ich zachowanie było nieco dziecinne ale jeżeli któreś z nich powie o dwa słowa za dużo, wiedział czym to zaowocuje. Westchnął cicho i wstał spokojnie z miejsca.
- Panowie, po co te kłótnie, rozwiążcie tę sprawę sam na sam, bez niepotrzebnej złości.
Jak się jednak okazało, rywale skupieni byli wyłącznie na sobie.
- Zamknij mordę, sukinsynu, i siadaj! Wysyczał groźnie szef Szablozębnych do przeciwnika.
...
 Tymczasem ochroniarze dona Jiemmy stali przy barku i częstowali się najznakomitszymi trunkami, jaki serwował rewir Oracionu. Wzajemnie komentowali smak i wytrawność napojów, lekko zaczerwieni już od sporej dawki alkoholu. Kiedy usłyszeli podniesiony krzyk ich szefa, oboje zerwali się i w jednej chwili pobiegli do sali obrad. Przepychając się ze strażnikami pilnującymi wejścia, udało im się otworzyć drzwi z hukiem i wedrzeć do środka.
- Szefie, co się dzieje?! Ryknęli na raz. Wtem zobaczyli wściekłego jak nigdy Jiemmę, mierzącego groźnym spojrzeniem dona obcej im mafii. Mężczyźni omal nie wskoczyli sobie do gardeł, więc goryle Szablozębnych już chcieli zainterweniować, kiedy zatrzymał ich ostry krzyk nikogo innego jak samego białowłosego.
- WYJŚĆ STĄD NATYCHMIAST! 
 Aż spięli się, słysząc rozgniewany ton bossa. Natychmiast wykonali rozkaz i wyszli bez słowa wraz z eskortą, która przybiegła na pomoc Jose. Gdy ciężkie drzwi pomieszczenia się zamknęły, na twarzach pachołków z Phantomu zawitały chytre uśmieszki.
- Czego się tak szczerzycie? Wyjebać wam w te krzywe kły?! Warknął jeden z Szablozębnych.
- Nasz szef was rozniesie na drobne kawałeczki! Nie macie szans z Phantomem! Członkowie obstawy Porli ryknęli niepohamowanym śmiechem.
- Co, kurwa?! Ochroniarz Jiemmy o szatynowych włosach podciągnął rękawy czarnego polaru za umięśnione ramię. Już chciał rzucić się na rechoczących jak żaby rywali, lecz wtem poczuł czyjąś dłoń na lewym obojczyku.
- Nie warto. Zaczął blondyn. - Szkoda czasu na takie kundle.
Nagle w korytarzu zrobiło się na tyle cicho, że można było usłyszeć tykanie starego, przedwojennego zegara.
- Ej ty... Mruknął jeden z Phantomów. - Jak nas nazwałeś...?
- A co, kurwa, głusi? Jesteście zajebanymi szczeniakami, które niepotrzebnie szczerzą zęby a jak co do czego, to podkulacie ogony.
 Panowie z Phantomu obdarzyli rywali tak chłodnym spojrzeniem, że aż sam lokaj przebywający w pobliżu ewakuował się stamtąd jak najszybciej, gubiąc po drodze butelkę z winem.
- Chcieliśmy być dla was łagodni ale teraz was zniszczymy, kutafony. Zaszło to za daleko. Mruknął białowłosy ochroniarz Jose, strzelając knykciami.
 Wszystko zmierzało do ostrej bójki, lecz w pewnej chwili czarnoskóry mięśniak, stojący wcześniej przy drzwiach sali obrad, wziął całą czwórkę pod ramiona i wyprowadził z budynku.
- Stary, o co Ci, kurwa, biega?! Krzyknął blondyn, widząc jak afro-amerykanin zaprowadza ich na zaplecze posiadłości.
Facet rzucił całą czwórkę na ziemię i zaczął pocierać o siebie nawzajem dłonie.
- Masz jakiś problem, przerośnięta kupo mięcha?!
- Ubrudziliście... Wycedził czarnoskóry.
 Cała świta ochroniarzy wydała z siebie okrzyki zdziwienia, jednak zerkając na zmarszczoną z powodu złości twarz mężczyzny aż wtulili się nawzajem w siebie.
- UBRUDZILIŚCIE BRUDNYMI BUCIORAMI CZYSTĄ PODŁOGĘ DONA, DEBILE! WIECIE ILE JĄ SZOROWAŁEM?!
 Szatyn zdążył jedynie przełknąć głośniej ślinę w gardle, nim jego umysłu całkowicie nie pogrążyła ciemność.
...

- Taki padalec jak ty, nie będzie mi mówił co mam robić! I lepiej dobrze zastanów się nad oddaniem mi terenów, bo gwarantuję, że to nie skończy się dobrze.
Jiemma już miał ochotę mu przyłożyć, jednak w porę się powstrzymał. Był jednocześnie wściekły i zaniepokojony. Wojna z Phantomem mogła być niebezpieczna. Oczywiście, po śmierci Alejandro Porli stracili na sile, jednak nadal byli zagrożeniem.
- Panowie! Ryknął ostro Brain. - Jak mówiłem, załatwcie tę sprawę na osobności, na spokojnie. Nie omieszkam się wspomnieć, że w tym gronie nie życzymy sobie żadnych rozlewów krwi między sobą. Oboje jesteście rozsądnymi ludźmi, wierzę, że dojdziecie do porozumienia.
Jose w oka mgnieniu odszedł od stołu, porwał z pobliskiego wieszaka swój bordowy płaszcz i spojrzał gniewnie na Jiemmę.
- Z tym człowiekiem nie da się rozmawiać. Wychodzę, nie mam ochoty przebywać dłużej z kimś takim w jednym pomieszczeniu. Załatwimy tę sprawę inaczej.
 Szef Szablozębnych odprowadził wzrokiem Porlę aż do samego wyjścia, po czym prychnął pod nosem i odpalił kolejne cygaro. Czyli klamka zapadła. Mimo, że wcale niczego się nie obawiał, wiedział jedno. Nadchodzą ciężkie czasy. Musiał się przygotować.
 Tymczasem gdy ciężkie drzwi zamknęły się za wściekłym Jose, wszyscy zebrani powrócili do obrad.

............................................................................................

 I znowu rozdział dodaję po miesiącu... coś powoli mi ostatnio idzie to pisanie. Wena albo jest ale taką to o kant dupy rozbić albo jej nie ma i nie chce chamka przyjść, jak na złość. Ale udało mi się spiąć cztery litery i w końcu skończyć tego chaptera :D Nie będę przedłużać, bo jest gorąco jak w saunie, to i się człowiekowi nic nie chce. Się wybiorę na basen, a co! ;>
Tak czy siak, mam nadzieję, że nie zanudziłam was tym rozdziałem na śmierć, no i że choć mały fragmencik wam się spodobał ^^
Buziaki ;*